wtorek, 10 listopada 2009

Aborcja farmakologiczna

Zdarzyło się to w połowie maja tego roku. Po powrocie z wakacji okazało się, że jestem w ciąży. Mimo stosowania zabezpieczeń. Nie będę tłumaczyć dlaczego zdecydowałam się na aborcję - po prostu taka a nie inna w tym momencie była moja decyzja i, wbrew naszemu prawodawstwu, uważam, że mam do niej prawo. To MOJE życie, MOJE ciało. I kropka.

Napisałam do holenderskiej organizacji i po wpłaceniu 70 Euro oraz po tygodniu oczekiwania - otrzymałam przesyłkę. Drugą, decydującą część tabletek (Mifepriston) przyjęłam w obecności mojego partnera - na wypadek, gdyby wystąpiły jakieś powikłania i trzeba było udać się do szpitala (na zasadzie "lepiej dmuchać na zimne"). Wszystko przebiegło zgodnie z opisem na
stronach WoW. Przeżywałam co prawda potem momenty paniki ("a może jednak się nie udało"?), ale po wizycie u lekarza (gdzie trzeba było kłamać o "nagłej, opóźnionej, bardzo obfitej miesiączce") okazało się, że już po wszystkim. Syndromu (depresji?) postaborcyjnego u siebie nie stwierdziłam. Jedynie ogromną ulgę. I tak jest do dzisiaj i, o ile siebie znam, będzie jutro i za
20 lat. To tyle na temat wmawianego nam kobietom "syndromu".

Co mnie najbardziej oburza w tej historii? To, że moje państwo odmówiło mi prawa do decydowania o własnym życiu. To, że musiałam "przejść do podziemia" i załatwiać tabletki za granicą, bo nie mogłam zrobić tego w kraju, gdzie płacę podatki. Ale najbardziej wkurza mnie fakt, że w związku z nielegalnością zabiegu tym samym pozbawiono mnie prawa do opieki lekarskiej: badań, konsultacji i możliwości interwencji w razie, gdyby coś było nie tak. Nienawidze też kłamać, a zmuszono mnie do łgania w gabinecie ginekologa, żeby nie zorientował się, co naprawdę zaszło. A wszystko to dlatego, że jakaś grupa ludzi uważa, że ich "moralność" jest obowiązująca, a wszyscy myślący inaczej są jakimś gorszym gatunkiem ludzi i dla ich własnego dobra należy wziąć do ręki bat (prawo) i narzucić im swoje przekonania.

Ps. Przy okazji tego listu chciałam też przestrzec osoby szukające źródeł tabletek do aborcji farmakologicznej - nigdy nie szukajcie ich w gazetach. Sprzedawane przez handlarzy środki (A... albo jakieś jego pochodne) nie są w pełni skuteczne! Znam kilka osób z mojego otoczenia, które boleśnie sie o tym przekonały. Jedna z moich przyjaciółek dwa razy zażywała prochy
kupione od handlarza: krwawiła, źle się czuła, ale ciąża ciągle trwała i trzeba było zakończyć ją w pokątnym gabinecie. Żeby aborcja farmakologiczna była skuteczna, potrzebne są dwa rodzaje środków: Mifepriston i Misoprostol - zażyte razem dają największe prawdopodobieństwo, że wszystko się powiedzie - tym większe, im wcześniejsza jest ciąża. Taki zestaw mozna kupić (albo, jeżeli sytuacja materialna jest nieciekawa - można go dostać za darmo) na stronach W. - można mieć wtedy pewność, że wszystko jest w porządku.

M.

wtorek, 3 listopada 2009

Szansa od losu

Kochałam go najbardziej na świecie ale on miał inna. Pierwszy zawód miłosny, 19 lat. Postanowiłam, że nie będę tracić na niego czasu. Skończyło sie to tragicznie, przespałam się z moim przyjacielem miałam wtedy 20 lat i zaczynałam drugie studia, po zawaleniu jednego roku. Długo czekałam na miesiączke i plułam sobie w brode, że nie zaczełam brać tabletek nie dwa dni przed stosunkiem a np rok. Kupiłam test, okazało się, że jestem w ciazy.

Pomogła mi mama której znajomej córka tez miała usuwaną ciaże. Lekarz ginekolog w prywatnej klinice zaprzeczał wszystkiemu ale jak podałam nazwisko byłej pacjetki i jak mama zaczeła prosić zmiekł. najpierw badanie grupy krwi na wypadek krwotoku, potem rozmawiał ze mna jak dziadek, pytał sie dlaczego. Opowiedziałam mu cała historie, śmiał się, że fakt dla miłości warto
pocierpieć. jeszcze kilka wizyt na wypadek gdybym zmieniła zdanie, bał się bo powiedział, że to jeszcze dziewczęce ciało. W końcu upragniony termin, długie rozmowy z mamą, która rozumiała, że to był przypadek, ja nie chce rodzić dziecka mojego przyjaciela, on tez miał dziewczyne, ja kochałam innego. Wszystko pamietam jak przez mgłe, nie mogłam otworzyc oczu ale wszystko słyszałam i chodziłam. Troche bolało ale lekarz mówił, dziecko nie kręć się , tu chodzi o Twoje zycie, zaraz kończę, spokojnie. Miał jakas pomocnice która trzymała mnie za rękę, nie moge nic
złego powiedzieć.

To był koniec roku 2005 a w marcu odezwała sie moja dawna miłośc, która teraz jest moim mężem. Mamy cudowną córkę i wiem, że zrobiłam to dla mojego i naszego szczęścia, mąz nie wie o mojej historii, boje sie mu powiedzieć. Wiodę cudowne życie, powodzi sie nam i jest wdzięćzna losowi za szanse...

poniedziałek, 2 listopada 2009

Pomogła mi Norweżka

Był rok 1987. Studiowałam na III roku, nie miałam męża ani mieszkania. A kiedy okazało się pewnego grudniowego deszczowego dnia, że jestem w ciąży – byłam szczęśliwa, chociaż zawiódł „kalendarzyk”. Urodziłam syna, wzięłam urlop dziekański , wyszłam za mąż, wynajęliśmy mieszkanie.

Nastał rok 1993. Skończyliśmy studia, oboje pracowaliśmy, mieliśmy własne 3-pokojowe mieszkanie. Usunęłam spiralę, żeby za miesiąc założyć nową. Liczyłam dni płodne i niepłodne, a jednak zaszłam w ciążę. Od początku wiedziałam, że jej nie chcę, nie akceptuję. Byłam pewna, że nie chciałam mieć wtedy drugiego dziecka. Ale w Polsce weszła właśnie ustawa zakazująca aborcji. Pracowałam jednak w tamtym czasie z Norwegami, niedługo miałam jechać do Oslo na szkolenie. Powiedziałam o swoim problemie Norweżce, z którą pracowałam. Nie mogłam lepiej trafić - zorganizowała całą akcję pomocy. Jedna z laborantek miała byłego męża lekarza, który załatwił mi pobyt w szpitalu, kierowniczka laboratorium, w którym miałam mieć szkolenie, zwolniła mnie na piątek, a jeszcze inna pani zabrała mnie ze szpitala na weekend do swojego domu. W szpitalu byłam jeden dzień. Najpierw była rozmowa z psychologiem, potem wywiad medyczny, pełne znieczulenie i zabieg. Zapłaciłam tylko jakąś symboliczną kwotę na szpital.

A w roku 1996 urodziłam drugiego, bardzo oczekiwanego, syna.

I nikt poza kobietą, która tego doświadcza, nie jest w stanie zrozumieć jej uczuć, emocji. Nikt.